“Pieśń o Rolandzie” przedstawia obie strony konfliktu w skrajnie różny sposób wynikający z dawnego sposobu postrzegania ludzi pochodzących z innych kultur. Chrześcijańscy rycerze w utworze są reprezentowani głównie przez postać Rolanda i opisywani są właściwie jako siły dobra, których walka wspierana jest przez Boga. ąc Za mały ekran 🤷🏻‍♂️ Rozszerz okno swojej przeglądarki, aby zaśpiewać lub nagrać piosenkę Ty śpiewasz partie niebieskie Twój partner śpiewa partie czerwone Wspólnie śpiewacie partie żółte Prosimy czekać, nagrywanie zakończy się za 10s Podział tekstu w duecie Pieśń o małym rycerzu (org) – Edmund Fetting ewa070 × Mikrofon Kamerka Włączona Wyłączona Nie wykryto kamerki Dostosuj przed zapisaniem Wczytywanie… Własne ustawienia efektu Pogłos Delay Chorus Overdrive Equaliser Głośność Synchronizacja wokalu Gdy wokal jest niezgrany z muzyką!
Herakliusz Billewicz. Herakliusz Billewicz – postać literacka z przedakcji Potopu Henryka Sienkiewicza, patriarcha rodu Billewiczów. Był pułkownikiem lekkiego znaku i podkomorzym upickim oraz dziedzicem Wodoktów, Lubicza i Mitrun. Gdy wybuchła wojna z Rosją w 1654, ze względu na wiek nie mógł już wziąć udziału w kampanii wojennej.
1 In the wide steppe(large open plains of Ukrain), wichh even the howk eye couldn't mesure Stand up, raise your head, listen to the words of the : Song of the little knight 2 Although a small body, great slasher. He rised above the first fencers And all ages will be singing / Song of the little knight / x2 3 You, either in battle and you, something in the drudgery And you, who you learn and you measure. Stand up, raise your head, listen to the words of the : Song of the little knight / x2

postać literacka z Trylogii Henryka Sienkiewicza / Z Wikipedii, wolnej encyklopedii. Rzędzian – postać literacka, występująca w powieściach Henryka Sienkiewicza: Ogniem i mieczem (postać drugoplanowa) i Potopie (epizodyczna). Wojciech Malajkat - odtwórca roli Rzędziana w filmie Ogniem i mieczem oraz w serialu pod tym samym tytułem.

L, Leszek Herdegen Leszek Herdegen - Ballada o małym rycerzu 1. W stepie szerokim, którego okiem Nawet sokolim nie zmierzysz Wstań, unieś głowę, wsłuchaj się w słowa Pieśni o małym rycerzu 2. Choć mały ciałem, rębacz wspaniały Wyrósł nad pierwsze szermierze I wieki całe będą śpiewały / 1969, Leszek Herdegen, Przygody pana Michała L, Leszek Herdegen Leszek Herdegen - Pieśń O Małym Rycerzu W stepie szerokim, którego okiem, Nawet sokolim nie zmierzysz. Wstań, unieś głowę, wsłuchaj się w słowa, Pieśni o małym rycerzu! Choć mały ciałem, rębacz wspaniały, Wyrósł nad pierwsze szermierze. I wieki całe będą śpiewały, 1969, Leszek Herdegen Jan Brzechwa, a właściwie Jan Wiktor Lesman urodził się 15 sierpnia 1898 roku w Żmerynce na Ukrainie, zmarł zaś 2 lipca 1966 roku w Warszawie. Matka, Michalina z Lewickich, była nauczycielką francuskiego, ojciec, Aleksander Lesman ukończył Instytut Technologiczny w Petersburgu, kierował w tymże mieście parowozownią Kolei Południowo-Zachodniej. Ten tekst ma coś koło 12 stron w wordzie, także życzę miłego czytania! A więcej mojego ględzenia na dole. :)) Jak wiele razy w życiu żałowałaś, że nie możesz cofnąć czasu? Jak wiele razy brakowało Ci tego małego pilota z funkcją przewijania wstecz? I nie ważne jak bardzo nieprawdopodobne Ci się to wydaje, życie to nie marna komedia. Życie to nie historia spisana w formie kiepskiego i zupełnie przewidywalnego scenariusza przez małego facecika w meloniku, który siedzi w obskurnym barze i sam śmieje się z losów głównych bohaterów, bo przecież ludzkie nieszczęście jest takie śmieszne. Życie to nie bajka czytana dzieciom na dobranoc. Życie to nie labirynt, który pokonasz i będziesz miała spokój. Ale życie masz tylko jedno i niezależnie od tego czy Ci się to podoba, czy nie, musisz odegrać ten jeden cholerny epizod najlepiej jak umiesz. Właśnie po to, byś na samym końcu stanęła przed tymi wszystkimi, którzy nie wierzyli, którzy cię opuścili, którzy zranili i mogła powiedzieć: ja - 1 wy - 0. Dlatego nie oglądaj się, nie żałuj, nie spoglądaj na innych. Biegnij swoją wyznaczoną drogą i ciesz się cholernie z każdej ominiętej przeszkody. Ja tak robię i codziennie wygrywam jedną, ważną bitwę. A potem patrzę życiu prosto w bezdenne oczy i mówię: sorry, ale już nie masz ze mną szans. Życie spłatało mi już niejednego figla przez te 27 lat. Wydawało mi się, że mam już wszystko, co mi do szczęścia potrzebne, a chwile później było jeszcze lepiej. Albo wręcz przeciwnie, myślałam, że gorzej już być nie może, a życie sprawiło mi niespodziankę i jednak mogło być. Zawsze jednak po burzy przychodziła tęcza. Zawsze miałam przy sobie przyjaciół, którzy byli gotowi mi pomóc. Dziś jestem im wdzięczna za wszystko, co dla mnie robili, że nie zostawili, że wspierali. Ostatnie cztery lata spędziłam z dala od nich, a mimo wszystko jesteśmy w ciągłym kontakcie i jest tak, jakbyśmy się nigdy nie rozstawali. Cztery lata. Właśnie tyle czasu minęło, od kiedy wyjechałam z Polski. Mimo, że cholernie tęsknię za rodziną, za ojczyzną, nie chciałam wracać. Było mi dobrze we Włoszech, gdzie dojrzałam jako zawodniczka, a przede wszystkim jako człowiek. Miałam na koncie wiele nagród, wiele tytułów zdobytych razem z klubem, ale one idą w odstawkę, bo dla mnie najważniejszy jest uśmiech Natana, jego osiągnięcia, jego nagrody. Byłam mamą i to normalne, że najważniejszy był mój syn. Zastanawiałam się, dlaczego los postawił na mojej drodze tego chłopca, który stał się moim całym światem, a wyjaśnienie przyszło samo. Nataniel, czyli zesłany przez Boga. Byłam w szoku, kiedy Elenore wyjaśniła mi, co oznacza jego imię, ale to tylko obrazuje jak wielkim dla mnie jest skarbem. Zesłany z nieba do mnie, by mi pomógł przejść przez najgorszy okres mojego życia, by wypełnił pustkę jaka powstała w moim sercu, by pochłaniał cały mój wolny czas i odciągał myśli od niego. Dzięki niemu czas płynął szybciej, życie było łatwiejsze. Chyba nigdy nie zdołam mu powiedzieć jak bardzo go kocham, bo nie ma takich słów. Zwykłe kocham Cię nie wystarczy. Moja miłość do niego jest o wiele głębsza, o wiele trwalsza. Cztery lata temu podjęłam najlepszą decyzję w moim życiu. Nie żałuję mojego wyjazdu do Włoch, bo właśnie tutaj doceniłam swoje życie. Doceniłam to, że mama przeszła przez chorobę. Doceniłam to, że miałam w swoim życiu tak wiele pomocnych mi osób. Doceniłam nawet to, że byłam zawodniczką BKS-u, bo gdybym tam nie trafiła, gdybym nie pracowała najciężej jak potrafiłam, by zadowolić w końcu trenera, dziś nie byłabym tutaj. Nie dostałabym propozycji z włoskiej drużyny. Nie grałabym w Serie A, która dla mnie jest najlepszą obecnie ligą na świecie. Nie żałuję. *** Wracałam z popołudniowego treningu, na którym cała drużyna radziła sobie świetnie, kiedy rozdzwonił się mój telefon. Wyciągnęłam go z torebki i uśmiechnęłam się widząc na wyświetlaczu numer Nataniela. Odebrałam i włączyłam na głośnomówiący. - Co tam szkrabie? – zapytałam czule. - Kiedy będziesz? - Już jadę. Za dziesięć minut będę. Stało się coś, kochanie? - Nie. Po prostu nie mogę się ciebie doczekać. – powiedział wesoło, a mnie zrobiło się cieplej na serduchu. Kocham tego małego nicponia bardziej niż całym sercem. - Kocham Cię, synuś. – wyszeptałam, bo ze wzruszenia odebrało mi mowę. - Też Cię kocham, mamusiu! – zawołał i rozłączył się. Resztę drogi pokonałam w ekspresowym tempie i kilka chwil później byłam już pod drzwiami mieszkania. Obiecałam sobie, że jak tylko zjem obiad i razem z Natankiem odrobię lekcje, to wezmę go na jakiś spacer. Może lody? Z uśmiechem przekroczyłam próg mieszkania, w którym było stanowczo za cicho. Normalnie Natan już koczowałby pod drzwiami, by mnie przywitać. Pełna podejrzeń skierowałam się do salonu, ale moje spojrzenie przyciągnęła żółta karteczka samoprzylepna, zawieszona na lustrze. Sięgnęłam po nią. - Mamusiu! Mam dla Ciebie niespodziankę! Idź do sypialni.– przeczytałam informację napisaną przez mojego syna i z uśmiechem skierowałam się do kuchni, gdzie zostawiłam torbę z zakupami i swoją torebkę. Zastanawiałam się, co też ten szkrab mógł ukryć. Otworzyłam drzwi, myśląc, że to już koniec mojego wysiłku, ale na łóżku zastałam tylko kolejną karteczkę. - Szukaj tam, gdzie dawno nie zaglądałaś. – wymruczałam. Chwilę głowiłam się nad tą wskazówką. Gdzie dawno nie zaglądałam – pytałam samą siebie, ale nie mogłam sobie przypomnieć. W końcu nie pamiętam już gdzie zaglądam często, a gdzie trochę rzadziej. Rozejrzałam się dokładnie po pokoju. Podeszłam do szafki nocnej i przeglądnęłam jej szuflady, a kiedy nic tam nie znalazłam, zajrzałam do szafy. To głupie, przecież do szafy zaglądam codziennie. – pomyślałam. Zmarszczyłam brwi i podeszłam do półki wiszącej na ścianie. Były na niej postawione ramki ze zdjęciami rodziców, Michała, Kaliny i Zbyszka, a także dwa prowadzone przeze mnie albumy, do których wklejałam zdjęcia i wycinki z gazet. Ściągnęłam je i wytarłam z kurzu. Były na nich odciśnięte ślady małych paluchów, które pewnie należały do Natana. Tylko jak on je stamtąd ściągnął? Usiadłam na łóżku i otworzyłam ten, na którym były ślady. Przeglądałam strona po stronie i czule patrzyłam na zdjęcia małego Natana. Zaczęłam prowadzić te albumy zaraz po przyjeździe tutaj. Stwierdziłam, że skoro i tak na razie nie znam tego miejsca i mam trochę wolnego czasu, to mogę spróbować udokumentować życie mojego szkraba. Wysłałam nawet email do ośrodka opiekuńczego, czy nie mogliby udostępnić mi zdjęć z początkowego okresu życia Nataniela. Po kilku dniach wysłali mi kilka sztuk. Na pierwszej stronie, na honorowym miejscu umieściłam zdjęcie Natana z jego biologicznymi rodzicami. Nie zamierzałam wymazywać ich z pamięci chłopca. Chciałam, by pamiętał o nich i nigdy nie zapominał, że byli jego rodzicami. Długo zajęło mi kartkowanie całego albumu, ale w końcu otworzyłam na stronie, na której przyklejone było zdjęcie Natana ze Zbyszkiem i Michałem, zrobione podczas ich ostatniej wizyty. To było trzy lata temu. Żółta karteczka dolepiona była obok zdjęcia, a na niej narysowana była tylko strzałka, która wskazywała na fotografię. Zdziwiłam się nieco, ale na następnej stronie była kolejna karteczka. - Twoja szafa jest pełna skarbów, a szczególnie dolna szuflada. – przeczytałam. Podeszłam do mebla i otworzyłam dolną szufladę, w której trzymałam wyposażenia na mecze. Koszulki klubowe, ochraniacze, stabilizatory i inne gadżety. Moją uwagę przykuła kolejna karteczka wystająca spod torby treningowej z logiem polskiej reprezentacji. Przesunęłam ją w bok i moim oczom ukazała się moja stara koszulka z BKS-u. Nie wiem, co chciał mi przekazać przez to Natan, ale przywołał falę wspomnień. Dotyczyły one przede wszystkim naszych meczy. Tych, które wygrywałyśmy i tych, które przegrywałyśmy. Uśmiechnęłam się sama do siebie na myśl o dziewczynach z zespołu. Ciekawe co u nich? Dalej grają w BKS-ie? Zmieniły kluby? Założyły rodziny? Tak długo nie miałam z nimi żadnego kontaktu. Jedynie z Kaliną rozmawiam czasem przez skype’a, ale ona też ma z nimi kontaktu, bo od paru sezonów gra w Chemiku Police. Zamienią czasem kilka słów przed meczem, jeśli akurat grają przeciwko sobie, ale na tym się kończy. Wyciągnęłam koszulkę z półki i dokładnie się jej przyjrzałam. Kolory trochę wyblakły, ale ogólnie nie była w złym stanie. Ściągnęłam karteczkę. - Podobno miałaś fajnego trenera? Teraz idź do mojego pokoju. Uśmiechnęłam się na myśl o moim starym trenerze. Ciekawe czy on dalej trenuje drużynę, czy może już przeszedł na zasłużoną emeryturę? Tyle wspomnień i tych dobrych, i tych złych, wiązało się z Bielskiem. Z uśmiechem wspominałam stare lata, ale ciekawość zwyciężyła, więc odłożyłam koszulkę i udałam się do pokoju Natana. Rozejrzałam się uważnie, ale nigdzie nie było niczego żółtego. Wytężyłam wzrok, ale nic nie ujrzałam. Chwilę pokręciłam się pomiędzy półkami, a potem zrezygnowana usiadłam na jego łóżku. Popatrzyłam na drzwi i zdziwiłam się ogromnie, widząc przylepioną żółtą karteczkę. Dałabym lewą rękę uciąć, bo prawa mi przecież potrzebna, że jej tam wcześniej nie było. - Dałaś się wkręcić. U mnie niczego nie ma! Czekam w salonie. Uśmiechnęłam się i pokręciłam głową z niedowierzaniem. Wyszłam i skierowałam się do salonu. Zauważyłam, że Natan ogląda jakąś bajkę w telewizorze. Zaszłam go od tyłu i przytuliłam go do siebie. - A co to za niespodzianka, co? – zapytałam go. - Trzy, dwa, jeden… - zaczął wyliczać, a ja patrzyłam na niego z uwagą. Co on wymyślił? – TERAZ! – krzyknął. Poczułam jak ktoś chwyta mnie w pasie i obraca dookoła. Nie wiedziałam kto to był, ale widziałam szeroki uśmiech na twarzy Natana. W końcu stanęłam na własnych nogach i szybko odwróciłam się. Stałam tak z otwartą buzią i nie mogłam uwierzyć w to, kto stoi przede mną. - Co ty tutaj robisz?! – zawołałam i rzuciłam się na niego. - A może by tak: Cześć braciszku! Tak bardzo ze tobą tęskniłam! Cieszę się, że Cię widzę! ? – nie odpowiedziałam, tylko mocniej się wtuliłam w Zbyszka. Trwaliśmy tak przez chwilę i po prostu cieszyliśmy się, że się widzimy po tak długim okresie czasu. Rozmowy przez Internet nie oddaja rzeczywistości. - A ze mną to się nie przywitasz? – zagrzmiał gdzieś z boku drugi znajomy głos. Oderwałam się od Zbyszka i patrzyłam zszokowana na uśmiechającego się do mnie Michała. - Misiek!! – rozdarłam się i rzuciłam się również na niego. - I teraz ja poszedłem w odstawkę. – narzekał Zbyszek. - Nie narzekaj. – trzeci, zdecydowanie znajomy głos. - Boże, Kalina!! – krzyknęłam jak małe dziecko i wpadłam w objęcia przyjaciółki. – Jak za chwile zza ściany wyskoczy Damian, to się wcale nie zdziwię. – zaśmiałam się. - No niestety Damiana nie mamy. Trener by nas zabił. - Trzeba było wziąć całą drużynę! Łącznie z trenerem! Zapewne cieszyłby się, że w końcu może odpocząć trochę od Was i zwiedzić przy okazji swoją ojczyznę. – zaśmiałam się, odrywając się od przyjaciółki. Popatrzyłam na nich wszystkich, zgromadzonych w moim salonie, a w oczach zaczęły się zbierać łzy. W dalszym ciągu nie mogłam uwierzyć, że oni tu są. - Siostra, nie rycz! – zaśmiał się Zbyszek, kiedy pierwsza łezka wypłynęła z oka. - Cicho siedź! – rzuciłam z uśmiechem, a potem przeniosłam spojrzenie na Natana, który siedział na oparciu sofy i był z siebie wyjątkowo zadowolony. – A ty – wskazałam na niego palcem – tłumacz się. - No bo ja.. – jego pewność siebie gdzieś się ulotniła. – Chciałem zrobić Ci niespodziankę! – zawołał i wyszczerzył się. - I zrobiłeś. – uśmiechnęłam się szczerze. – No chodź do mnie! – zawołałam i wyściskałam go z całych sił. Przez następne kilka godzin śmiałam się jak głupia do sera, bo znów widziałam moich przyjaciół. Zrobiłam jakąś kolację na szybko i razem ją zjedliśmy. Rozmawialiśmy do późna, ale niestety musiałam przerwać tę sielankę. - Macie się gdzie zatrzymać, czy Was przenocować? – zapytałam. - A co już się chcesz nas pozbyć? – zapytał Zbyszek. - Wiesz, chętnie bym z Wami posiedziała dłużej, ale jutro mam mecz. - Mecz mówisz? – mrugnęła mi porozumiewawczo Kalina. – Mam rozumieć, że bilety już nam załatwiłaś? – uśmiechnęła się. - Oczywiście. Widzimy się na hali. - A powiesz chociaż z kim gracie i o co? – dopytywał Michał. - Z wicemistrzem o mistrzostwo. – odpowiedziałam szybko i się uśmiechnęłam na widok ich zaskoczonych min. - Ale trafiliśmy! – zaśmiał się mój brat. Chwilę później zostałam sama. Moi przyjaciele pożegnali się, życzyli wygranej w jutrzejszym spotkaniu i oczywiście zapewnili, że na meczu będą. Czułam, że jutro coś się zdarzy. Czułam, że chodzi o to Mistrzostwo, które, mam nadzieję, zdobędziemy po raz trzeci z rzędu. *** Otworzyłam oczy i zaraz je przymknęłam, bo słońce wpadające przez okno mnie raziło. Odwróciłam się na drugi bok i sięgnęłam na półkę po telefon. Uśmiechnęłam się sama do siebie, a potem wstałam i poszłam do kuchni z zamiarem zrobienia śniadania. Rozpierała mnie energia i byłam w bardzo dobrym nastroju. Obudziłam Natana i zagoniłam go do kuchni na śniadanie, a sama poszłam pod prysznic. Po kilku minutach zwarta i gotowa usiadłam przy stole obok Nataniela, który właśnie kończył pałaszować swoje kromki z nutellą. - Mamusiu? - Tak? - To dzisiaj masz ten bardzo ważny mecz? – zapytał mnie. Pokiwałam głową. - A ja też tam będę? – wpatrywał się we mnie błagalnym spojrzeniem. - Pewnie, że tak. – uśmiechnęłam się do niego. – Elenore Cię odbierze ze szkoły i pojedziecie do niej. Odrobisz z nią zadanie, a potem przyjedziecie do mnie, dobrze? W odpowiedzi wyszczerzył się do mnie i z nową energią wgryzł się w kromkę. - Ale bądź grzeczny. – przestrzegłam go. - Ja zawsze jestem grzeczny! – zawołał. - W to nie wątpię. A teraz śpiesz się, bo nie zdążymy. Kilka minut później wzięłam do ręki swoją treningowa torbę i razem z Natanielem wychodziłam z mieszkania. Odwiozłam Natana pod szkołę, a sama ruszyłam na trening. Weszłam do budynku i chociaż robiłam to praktycznie codziennie od czterech lat, nadal zachwycałam się widokiem. Wszystko było tutaj takie nowoczesne, ale nie przesadzone. Po prostu idealne. Z uśmiechem na ustach skierowałam się do szatni, gdzie już przebierało się kilka dziewczyn. Przywitałam się z każdą z nich i wskoczyłam w swój strój treningowy. Dzisiejsze zajęcia były dla nas tylko przypomnieniem całej taktyki i omówieniem przeciwników. Nie było sensu się przemęczać przed meczem tym bardziej, że wczoraj szło nam bardzo dobrze. Ostatnio miałyśmy dobrą passę. Nie ważne czy grałyśmy u siebie, czy na wyjeździe, byłyśmy nie do zatrzymania. Przeważałyśmy w każdym elemencie i nie popełniałyśmy prostych błędów. I nie było to nic dziwnego, skoro przez cały sezon ciężko pracowałyśmy. Trener przypomniał nam byśmy nie dawały się sprowokować. Chłodził nasze głowy, bo w tym meczu najważniejsze było podejście psychiczne. Musimy być pewne siebie, swoich koleżanek i naszych umiejętności. Musimy być przekonane, że wygramy. Ale nie możemy lekceważyć przeciwniczek. W końcu jesteśmy dwiema najlepszymi drużynami we Włoszech i nie będzie łatwo, bo to nie ten poziom. Tutaj rozgrywa się mecz o wszystko. Bo drużyna, która zajęła drugie miejsce, jest pierwszym przegranym. Razem z dziewczynami postanowiłyśmy, że zostaniemy wszystkie na hali. Usiadłyśmy w dość dużym kółku i odbijałyśmy do siebie piłkę, a przy okazji rozmawiałyśmy ze sobą szczerze. Ostatni raz w tym samym składzie, ostatni raz w tym sezonie, ostatni raz. Pobieżny obserwator, który przyglądałby się nam z boku, stwierdziłby, że nie zachowujemy się jak typowa drużyna. Tutaj każdej z nas zależy na drugiej. Tutaj żadna się nie wywyższa. Tutaj nie ma liderki. Tutaj jest pani kapitan, która opieprzy wszystkie z góry na dół, nie szczędząc przykrych słów i nie omijając prawdy, kiedy trzeba. Tutaj są zawodniczki, które zachowują się bardziej jak prawie dwudziestoosobowa grupa najlepszych przyjaciółek, a nie jak zawodniczki, które walczą ze sobą o miejsce w podstawowym składzie. Bo nie walczymy. Każda z nas może być zmieniona w czasie meczu, bo mamy bardzo wyrównany skład. Jeśli jednej idzie trochę gorzej, trener ją ściąga, studzi jej głowę, a zmienniczka w tym czasie daje z siebie wszystko. Nie ma rywalizacji, ale jest wspólna chęć osiągnięcia najwyższych celów. I to jest takie cudowne. - Ej! Pani kapitan! Nie śpimy, odbijamy! Ocknęłam się i ze zdziwieniem zauważyłam, że nie kontaktowałam przez dłuższą chwilę. Uśmiechnęłam się przepraszająco i wróciłam do odbijania razem z nimi. - To o czym tak rozmyślałaś? – zapytała nasza libero. - O nas. Wiecie, że spotykamy się w takim składzie już chyba po raz ostatni? – zapytałam je. Popatrzyły na siebie i u każdej można było wychwycić wzruszenie. - To co? Ostatni mecz wygrywamy za nas, nie? – odezwałam się. Dziewczyny przytaknęły. I już wiedziałam. Że się nie poddamy. Że będziemy walczyć o każdą piłkę, jak o najcenniejszy skarb. Będziemy szanować każdy punkt, który przybliży nas do zwycięstwa. Damy z siebie wszystko, bo wiemy co chcemy osiągnąć. Nadszedł moment, kiedy musiałam opuścić mury znajomych czterech kątów szatni. Za dokładnie kilka minut wejdziemy na parkiet i stoczymy bitwę o wszystko. Albo wygramy całą wojnę, albo będziemy musiały uznać wyższość przeciwnika. Ale nam nic nie straszne. Założyłam stabilizator na swoją kostkę, która przez te cztery lata była najczęściej kontuzjowana i wyjrzałam przez okno. Na twarz wstąpił mi szeroki uśmiech, kiedy spoglądałam na błękitne niebo, po którym wolno płynęło, zniżające się już słońce. Włochy to naprawdę piękny kraj. Założyłam bluzę i wyszłam z pomieszczenia. Zmierzając na halę, gdzie już czekały na mnie dziewczyny, przypomniałam sobie, że na trybunach siedzą moi przyjaciele. Uśmiech rozjaśnił moja twarz. Weszłam na parkiet i zaczęłam się rozgrzewać razem z resztą zespołu. Najpierw dokładne ćwiczenia rozciągające i rozgrzewające, a dopiero potem te z piłką. Czas jakby przyśpieszył, bo wydawało mi się, że minęło tylko kilka minut, a już musiałyśmy się zbierać z parkietu. Stanęłyśmy w szerokim kółku i wysłuchałyśmy ostatnich słów trenera. Zapewnił nas, że prowadzenie naszej drużyny było dla niego zaszczytem. Zapewnił nas też, że liczy na złoto, ale dla niego i tak jesteśmy mistrzyniami. Zakręciła mi się łezka w oku, bo wiedziałam, że trener ma zamiar przejść na zasłużoną emeryturę. Podzielił się ze mną swoimi planami, więc do mnie jeszcze bardziej trafiły jego słowa. On sam się z nami żegnał. A jeśli my chcemy się pożegnać z nim, musimy wygrać. - Dziewczyny! – krzyknęłam po włosku, zaczynając swoją przemowę. – Zróbmy im takie piekło, że się z parkietu nie pozbierają! – zawołałam. – I pamiętajcie! Gramy za nas. Uśmiechnęłam się do nich i popatrzyłam na każdą z osobna. Miałyśmy tylko jeden cel i właśnie do niego zmierzamy. Teraz wszystko zostało w naszych rękach. Pierwszy gwizdek i zaczynamy. Łatwo wpadł pierwszy punkt, bo przeciwniczki zaserwowały w siatkę, ale potem już nie było tak łatwo i przyjemnie. O każdy kolejny punkt musiałyśmy walczyć jak lwice. Nic nie przychodziło bez trudu, ale my o tym wiedziałyśmy, dlatego każda skończona przez nas piłka po długiej i męczącej wymianie, dodawała nam skrzydeł. Dawałyśmy z siebie dwieście procent i to się opłaciło, bo po pierwszym secie schodziłyśmy z boiska jako wygrane. Jednak nic nie było jeszcze pewne. Po kilkuminutowej przerwie weszłyśmy na boisko lekko zdekoncentrowane. Przyjęcie się nam posypało i atak też nie był tak pewny. Na własne życzenie, pozwoliłyśmy przeciwniczkom doprowadzić do remisu. Schodząc z parkietu wyłapałam spojrzenie Michała, którym chyba chciał pokazać mi, że samą grą nie wygramy. Musimy zdekoncentrować przeciwniczki, bo inaczej ich nie zatrzymamy. Kiwnęłam głową na znak, że rozumiem i podeszłam do reszty składu. - Bierzemy się w garść! – zawołałam na nie. – I włączamy naszą tajną broń. Ja biorę na siebie tą zapyziałą z ósemką. Podgrzewamy temperaturę! Na trzeciego seta wyszłyśmy zdeterminowane i pewne siebie, co przekładało się na skuteczniejsza i twardszą grę. Nie popełniałyśmy prostych błędów, za to przeciwniczki były nieźle wkurzone. Do tej pory jeszcze nie miały okazji się przekonać, co to znaczy ostry charakter w siatkówce. Myślały, że te pojedyncze spojrzenia rzucane w ich kierunku po skutecznym ataku to wszystko, na co nas stać. Ale się przeliczyły. Po kilku pierwszych akcjach były tak wkurzone, że zaczęły popełniać błędy. My skutecznie je wykorzystywałyśmy i doprowadziłyśmy do naszego zwycięstwa w tym secie. Nasza drużyna składała się z samych twardych charakterów. U nas nie było żadnych gorących głów. Miałyśmy temperament, ale on nam nigdy nie przeszkadzał w grze. Nigdy nie miałyśmy problemów z niepotrzebną agresją. Czwarta odsłona nie przyniosła prowadzenia żadnej z drużyn. Walczyłyśmy puk za punkt, a długie i pełne zwrotów akcji wymiany, skutecznie nas wymęczały. To już nie była bitwa. Właśnie trwała wojna. Widziałam, że „moja” ósemka ledwo trzyma emocje na wodzy, ale nie przejmowałam się tym. Robiłam wszystko byleby ją wytrącić z równowagi. Niestety zapomniałam, że przeciwniczki nie są najważniejsze. Zapomniałam, że samą agresją meczu nie wygram i to się na mnie odbiło. Za wszelką cenę chciałam złapać ósemkę na blok, choć byłam mocno do niego spóźniona. Wyskoczyłam w górę i zderzyłam się w powietrzu noga z przeciwniczką, przez co straciłam równowagę i zamiast spaść bezpiecznie obok swojej rozgrywającej, wylądowałam na jej stopie, przekrzywiając nogę pod niemożliwym kątem. Runęłam na ziemię i chwyciłam się za pulsujące bólem miejsce. Czułam, że nie jest w porządku. Nie było to naderwanie stawu skokowego. To w ogóle nie chodziło o moją pechową kostkę. Tym razem sprawa była o tyle poważna, że ból promieniował z kolana. Opadłam bezradnie na boisko, a łzy bólu mieszały się z łzami wściekłości na samą siebie. Nie mogłam pojąć, dlaczego tak bardzo się narażałam. Dlaczego podjęłam tak wielkie ryzyko, choć wiedziałam, że będą tego konsekwencje. Wyrzucałam sobie, że zachowałam się jak niedoświadczona małolata, jednak teraz to nie miało żadnego znaczenia. Publiczność zamarła. Słyszałam okrzyki przerażenia. Moja noga nie wyglądała za dobrze. Dziewczyny dopadły do mnie i z ich pomocą wstałam z parkietu. Z oczu płynęły mi łzy, a kiedy usłyszałam publiczność, która skanduje moje imię, miałam ochotę wyć z bezradności. Przez własną głupotę zawiodłam kibiców, którzy na mnie liczyli. Przez własną głupotę. Dziewczyny posadziły mnie na krześle dla sztabu. Fizjoterapeuta już zabezpieczał moja nogę, a ja? Ja schowałam twarz w dłoniach, by ukryć łzy wściekłości, bezradności i wzruszenia, bo pomimo, że w tym momencie zaślepiała mnie wściekłość, byłam wdzięczna publiczności za wsparcie. Kiedy Fabrizio skończył z moim kolanem, wziął mnie na ręce i zaniósł do szatni. Kazał mi wziąć wszystkie potrzebne rzeczy, bo jedziemy do szpitala. Usiadłam na ławce i wyładowałam całą swoją złość uderzając pięścią z całej siły w ścianę. Napięcie uszło ze mnie dopiero za którymś razem. Otarłam łzy z policzków i zarzuciłam na ramiona bluzę. Wzięłam swoją spakowaną torbę i opuściłam pomieszczenie skacząc na jednej nodze. Przed drzwiami czekał na mnie Zbyszek. - I co narobiłaś? – zapytał, patrząc na mnie ze smutkiem. - Podejrzewam, że nic dobrego. – spróbowałam się uśmiechnąć, ale za pewne wyszedł mi jakiś grymas. Podszedł do mnie i zamknął w szczelnym uścisku. Pomimo, że postanowiłam trzymać się twardo i z pokorą przyjąć diagnozę, potrzebowałam jego wsparcia. Dlatego mocno się w niego wtuliłam. Po kilku chwilach wziął mnie na ręce i zaniósł do samochodu Fabrizio. Już miał się pakować do auta, ale go uprzedziłam. - Wracaj na halę. – powiedziałam twardo. Spojrzał na mnie zaskoczony. – Ja sobie dam radę. Zapewnij Natana, że nic mi nie jest i powiedz dziewczynom, że skopie im tyłki jak przeze mnie przegrają. - A ty – odwróciłam się w stronę kierowcy. – masz mnie tu przywieźć z powrotem jak najszybciej. – oznajmiłam. Patrzyli na mnie zdziwieni, ale nic nie powiedzieli. Zbyszek uśmiechnął się do mnie i wrócił do budynku, a Fabrizio wrzucił gaz do dechy. Kilka minut później staliśmy już pod włoską kliniką. Chłopak wniósł mnie na rękach do środka, a mną zajęli się lekarze. Potwierdzili wstępną diagnozę fizjoterapeuty, ale na dokładniejsze wyniki musiałam zaczekać. Potrzebne było prześwietlenie, które zrobiono mi bardzo szybko. Uprzedziłam kilku znajomych lekarzy, że nie bardzo mam teraz czas na wylegiwanie się w łóżku. Trwa bój, a ja nie mogę ot tak opuszczać placu bitwy. Nawet jeśli zostałam ranna. Po zakończonym badaniu jedna z pielęgniarek zajęła się usztywnianiem mojej nogi. Założyli mi gips, który zbyt wygodny nie był. Ciągle łapałam się na tym, że odruchowo chciałam ugiąć nogę w kolanie. Lekarz zapewnił mnie, że przez najbliższe kilka tygodni gips jest konieczny. Nie mam co liczyć na taryfę ulgową. Tym bardziej, jeśli chcę wrócić do siatkówki. Zdawałam sobie sprawę z tego, że takiej kontuzji nie wyleczę w tydzień, a nawet jeśli uda się w miarę szybko mnie poskładać, to nie wiadomo jeszcze czy będę mogła wrócić pod siatkę. Czasem po prostu obrażenia były zbyt poważne, by ryzykować. Wiedziałam o tym i brałam pod uwagę tą najgorszą opcję. Nie mogłam się twardo zapierać, że wszystko będzie dobrze, bo tego nie wiedziałam. - Tu ma pani wypis. – lekarz wręczył mi kartkę. – Ale jutro widzę panią z powrotem. – zastrzegł z uśmiechem na ustach i opuścił moją salę. Uśmiechnęłam się sama do siebie. W tej klinice lekarze już mnie znali i wiedzieli, że zrobię z ich życia piekło, jeśli mi zabronią wrócić na halę. Kiedyś próbowali, ale najwidoczniej uczą się na błędach. Chyba nikt miło nie wspomina mojej pierwszej wizyty. Naprawdę sama się dziwiłam, że mnie nie wywalili za drzwi. Chwilę później wyszłam z sali, podpierając się na kulach i stanęłam przed Fabrizio, który czekał na mnie na korytarzu. Przejął moją torbę i razem skierowaliśmy się w stronę samochodu. - Co powiedział lekarz? – zapytał. - To samo co ty wcześniej. Zrobili prześwietlenie i jutro przykuwają mnie do łóżka. – powiedziałam wesoło. – Nie martw się. Zdaję sobie sprawę, że sytuacja jest poważna. – dodałam, widząc jego minę. - To dobrze. – stwierdził w końcu. Dziesięć minut później wchodziłam na halę przez boczne wejście. Już z daleka słyszałam okrzyki naszych kibiców. Dzisiaj to oni byli naszą motywacją. Usiadłam na wolnym miejscu na bocznych trybunach i przyglądałam się grze dziewczyn. Niestety był tie-break. Szły łeb w łeb, ale tak nie uda się wygrać tego spotkania, dlatego kiedy trener poprosił o czas, ruszyłam w ich stronę. Chyba nie zdziwił ich mój widok. Wiedziały, że prędzej dam się pokroić, niż opuszczę swoją drużynę w tak ważnym momencie. Trener bardzo szybko przekazał im co mogą poprawić, a potem ustąpił mi miejsca. A ja nie owijałam w bawełnę. Opieprzyłam je równo za to, że moja kontuzja wytrąciła ich z równowagi. Dla nich nie powinno mieć znaczenia czy grają z podstawową przyjmującą, czy nie. Muszą dawać z siebie wszystko i nie oglądać się. Po czasie wychodziły na parkiet zdeterminowane w niebezpiecznym stopniu. Oczywiście to nie my, ale przeciwniczki powinny się bać. Usiadłam obok trenera i patrzyłam jak dziewczyny odskakują na dwa punkty do przodu. Po kolejnym punktowym bloku, wzrok ósemki spoczął na mojej usztywnionej nodze, a jej twarz ozdobił szyderczy uśmiech. Zapewne w swojej głowie miała obraz mnie wyżywającej się na wszystkim wokół i ledwie nad sobą panującej, ale nie pozostawiłam jej złudzeń. Wyszczerzyłam się do niej jak do najlepszej przyjaciółki i nawet jej pomachałam. Widziałam jak z jej twarzy spływa drwiący uśmieszek, a zastępuje go słabo maskowane zaskoczenie. I właśnie w tym momencie zdałam sobie sprawę, że przyjechałam tu nie po to, by oglądać mecz z trybun, ale po to, by brać w nim czynną walkę. Może już nie mogłam wyjść na boisko, ale równie dobrze radziłam sobie z kwadratu. Po każdej udanej akcji patrzyłam na moją nową przyjaciółkę i uśmiechałam się promiennie. Przekazywałam dziewczynom jakieś drobne uwagi jednocześnie patrząc jak ósemka mierzy mnie spojrzeniem. Wyprowadziłam ją z równowagi na tyle, że zaczęła popełniać błędy. Dziewczyny je wykorzystywały. Chwilę później losy spotkania były przesądzone. Piłka setowa dla nas przy stanie 14:10. Zdarzają się siatkarskie cuda, ale nie aż tak wielkie. W tamtym momencie uświadomiłam sobie, że jestem cholerną szczęściarą. Dlaczego? Bo jako jedyna z tych wszystkich dziewczyn, które właśnie teraz walczą o Mistrzostwo mam kogoś, kto zawsze będzie mnie kochał. Mowa oczywiście o Natanielu. Jako jedyna miałam taki skarb. Myślałam, że mogłam się czuć spełniona. I jako siatkarka i jako kobieta. Może nie miałam męża. Może nie miałam szczęścia w miłości, ale to nie jest ważne. Dzisiaj, siedząc na krześle, a nie stojąc na boisku, czułam się spełniona. Czułam, że być może nadszedł czas zakończenia mojej kariery sportowej. Może właśnie teraz jest właściwy czas na to, by zająć się życiem prywatnym? Może właśnie teraz miałam okazję wynagrodzić rodzinie te wszystkie godziny treningów, wyjazdów i meczy? Coś się kończy, coś się zaczyna. Ja rezygnując ze swojej kariery siatkarki, nie rezygnuję z siatkówki, bo to jedyna stała miłość w moim życiu. Jedyna, która wytrzymała ze mną tak długo. Jedyna, w którą nigdy nie zwątpiłam. - Aśka!!! Jak przez kurtynę dochodziły do mnie krzyki dziewczyn. Potrząsnęłam głową, by odgonić myśli i spojrzałam z dezorientacją na twarz mojej przyjaciółki z drużyny. Patrzyła na mnie wielkimi oczami, z których aż biła radość. Nie mogłam nie zrozumieć, co się właśnie stało. Mimo wszystko popatrzyłam na tablicę, by się upewnić. 15:11. Spotkanie zakończone po wielkim boju w tie-breaku na korzyść drużyny gospodarzy. Czyli nas. Przesunęłam wzrokiem po twarzach siatkarek, a potem kątem oka zobaczyłam przeciwniczki, które nie mogły uwierzyć w swoją porażkę. Stały bezradnie patrząc na naszą radość, a w ich oczach pojawiły się łzy żalu. Wiem, o czym w tamtej chwili myślały. Nie mogły uwierzyć, że spotkanie rozstrzygnęło nie doświadczenie, nie ogranie, nie technika, ale siatkarskie szczęście, które w dzisiejszym dniu dopisywało nam. Otrząsnęłam się, kiedy dziewczyny pociągnęły mnie za rękę. Pokuśtykałam w ich stronę i cieszyłam się razem z nimi z tego Mistrzostwa. Ostatniego w moim życiu. Dekoracja była dla mnie pięknym przeżyciem. W tym roku naprawdę postarano się, żeby całość wypadła idealnie. Chyba każdy kibic, siedzący na trybunach, miał w oczach łzy, kiedy dość niespodziewanie z głośników popłynęły delikatne tony piosenki, która nieoficjalnie pełniła rolę naszego klubowego hymnu. Aż ciarki przechodziły po ciele, kiedy wysłuchiwałam tej pieśni zwycięstwa z ust kibiców zgromadzonych dla nas na trybunach. W oczach stanęły łzy i właśnie wtedy zrozumiałam, co muszę zrobić. Nie wahałam się. Po wręczeniu wszystkich nagród i gratulacji, przejęłam mikrofon. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, by podziękować kibicom osobiście, patrząc na nich, skupionych na trybunach. Ale dzisiejszy dzień jest inny niż wszystkie wcześniejsze. Prezes naszego klubu spojrzał na mnie i skinął mi głową, jakby wiedział, co zamierzam zrobić i zgadzał się na to. Popatrzyłam jeszcze na trenera, który uśmiechał się zachęcająco. - Dziękuję. – powiedziałam dość cicho, ale ludzie i tak zwrócili uwagę na mnie. – Dziękuję Wam wszystkim obecnym. Dziękuję, że nas wspieraliście i dzisiaj i przez cały ten zakończony już sezon. Dziękuję, że znosiliście okresy naszej gorszej gry. Dziękuję, że wytrwaliście z nami do tego momentu. Nie wiem jak koleżanki, – popatrzyłam przelotnie na cały zespół – ale ja dzisiaj pragnę Wam zadedykować to zwycięstwo. Pragnę z całego serca podziękować Wam za wsparcie, a jest na to tylko jeden sposób. Te złote medale, wiszące na szyjach każdej z nas, są Wasze. Pokazują jak wiele dla nas znaczycie i jak bardzo pragniemy, byście z nami zostali. Ogarnęłam wzrokiem całą salę. Niektórzy patrzyli na mnie z radością, inni ze zdumieniem, a inni z podziwem. Zasłużyłam? Nie sądzę, ale było to miłe. - Chcę powiedzieć jeszcze jedną rzecz. Moja kontuzja jest dość poważna i na pewno spowodowałaby dłuższą przerwę w mojej karierze, ale tak się nie stanie, bo postanowiłam ją zakończyć. Dzisiejszy mecz był ostatnim w moim wykonaniu. Myślę, że pozostanie w mojej pamięci na zawsze, bo w końcu nie był to zwykły mecz. To było coś znacznie więcej niż rozegranie kilku setów. To było podsumowanie naszej ciężkiej pracy. A dla mnie osobiście było to podsumowanie całej kariery. Nie wiem, co mnie tutaj przywiodło. Czy była to chęć rozwijania się, czy może chęć zagrania w jednej z najlepszych, a dla mnie osobiście najlepszej na świecie, lidze? Nie mam pojęcia, ale jedno wiem na pewno. Cztery lata temu podjęłam najlepszą decyzję w moim życiu i nigdy nie będę żałowała. Uśmiechnęłam się szczerze, choć po mojej twarzy płynęły łzy. Przeżywając raz jeszcze te wszystkie sezony we Włoszech przypomniałam sobie najlepsze momenty tego rozdziału życia. Przypomniałam sobie jak ciężko musiałam pracować na samym początku, jak długo musiałam walczyć z samą sobą, kiedy dopadały mnie kontuzje, jak czasami miałam ochotę powiedzieć stop i zakończyć to wszystko, ale wiedziałam, ze to nie był odpowiedni czas, bo ten nadszedł dopiero teraz. Powiodłam wzrokiem po całej hali i wydawało mi się, że widzę wyraźnie każdą osobą, która się tam znajdowała. Na samym końcu mój wzrok spoczął na NIM. Siedział obok Zbyszka i patrzył prosto w moje oczy. Pomimo dzielącej nas odległości wiedziałam, że jego oczy płoną dziwnym blaskiem tak samo, jak moje własne. Nie miałam ochoty przerywać tej chwili, ale wspomnienia zalały moją głowę jak wodospad, którego w żaden sposób nie dało się zatrzymać. Kolejne łzy spłynęły po mojej twarzy, a w myślach odtwarzałam nasze ostatnie spotkanie. Miałam wrażenie, że świat obok mnie przestaje istnieć, że obok mnie nie ma niczego i nikogo. Że byłam całkiem sama z wybuchającym na nowo uczuciem w moim sercu. Myślałam, że zapomniałam. Myślałam, że ono minęło. Ale to wszystko było tylko kłamstwem, którym się karmiłam codziennie przez te cztery lata. Teraz to wiem. Nim doszłam do siebie, znalazłam się w środku wielkiego kółka, jakim otoczyły mnie dziewczyny. Każda uśmiechałam się do mnie. Każda chciała wyrazić w tym geście swoje własne uczucia. Przytuliłam każdą z nich mocno do siebie. Na końcu wyściskałam również cały sztab, który zajmował się moimi dolegliwościami, który pomagał zawsze, gdy tego potrzebowałam, który wychowywał mnie każdego dnia od nowa. Podziękowałam trenerowi, który tak bardzo pomagał mi w doskonaleniu umiejętności. A potem jeszcze raz z uśmiechem popatrzyłam na trybuny i uniosłam prawą rękę w geście podziękowania. Ludzie zaczęli mi bić brawo, a ja wiedziałam, że właśnie dla takich momentów, warto było się poświęcać. Z pomocą trenera zeszłam z płyty boiska. Zostawił mnie w korytarzu prowadzącym do szatni, bo sama go o to poprosiłam. Jego miejsce jest teraz na boisku, gdzie przyjmie zasłużone gratulacje po raz któryś tego dnia. Uśmiechnęłam się sama do siebie i pokuśtykałam w stronę drzwi. Położyłam rękę na zimnej klamce i już miałam nacisnąć, gdy cichy szept spowodował, że odwróciłam się do tyłu. Stał tam ON. Z napiętym wyrazem twarzy, z wielkim smutkiem w oczach, a równocześnie płonącą nadzieją w całej jego postawie. Zrobił jeden krok do przodu i nie musiał robić nic więcej. Zrobiłam kilka długich kroków w jego stronę i już tonęłam w jego mocnym, stęsknionym uścisku. Napawałam się tak znajomym zapachem jego ciała, znajomym dotykiem pod moimi dłońmi, które zacisnęły się na jego karku. Przylgnęłam do niego całym ciałem, a kiedy w moim sercu wybuchł wulkan miłości, wiedziałam, że jestem w miejscu, w którym zawsze powinnam być. - Nie zostawiaj mnie już nigdy. – poprosiłam szeptem. Przytłumione słowa ginęły w ciszy. Mimo to po chwili usłyszałam równie cichą odpowiedź. - Obiecuję. OoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOo Zawsze zastanawiałam się, co napiszę pod epilogiem tego chociaż miałam dużo czasu na myślenie, nic ciekawego nie wymyśliłam. :D Taka drobna moja ułomność. Będę więc improwizować. To pierwszy mój blog. Pierwszy, który założyłam. Pierwszy, którego nie usunęłam po dwóch tygodniach. I pierwszy, na którym pojawiło się paru czytelników. Myślałam, że się poddam, wiecie? Przez pierwszych chyba 10 rozdziałów nie było tutaj nikogo. Mała liczba odwiedzin, zero komentarzy. Nie wiedziałam, co robić, żeby to zmienić. Byłam jak małe dziecko, zagubione we mgle. Ale nie poddałam się. I z czasem ktoś tutaj zawitał. I teraz traktuję to, jako moją własną próbę. Przetrwałam w blogowym świecie, choć początek był masakryczny. I jestem dumna z smutna, bo to już koniec.. :( Pragnę wam więc podziękować za to, że jesteście tu teraz i nudzicie się strasznie, czytając moje przydługie i nudnawe wywody. Naprawdę, z całego serca wam dziękuję! Bez was zapewne bym się poddała. DZIĘKUJĘ!!!! <3 Wszystkim i każdemu z osobna!! I nie wiem, co więcej miałabym tu napisać. Nie jestem dobra w przemowach, w ogóle pożegnania to nie moja bajka. Ale mam nadzieję, że nie żegnamy się. Jeśli tylko chcecie, możecie mnie znaleźć na innych moich blogach (do których podam linki, bo reklama to rzecz ważna, prawda?) :D SPEKTAKL SERCA NIEOBOJĘTNI PODSTRONA Jeszcze raz DZIĘKUJĘ!! Wiecie, że was kocham, prawda?? :**** W swo­jej od­po­wie­dzi uwzględ­nij rów­nież wy­bra­ny kon­tekst. Wesele - motywy literackie; Rola du­chów, widm i zjaw w utwo­rach li­te­rac­kich. Omów za­gad­nie­nie na pod­sta­wie We­se­la Sta­ni­sła­wa Wy­spiań­skie­go. W swo­jej od­po­wie­dzi uwzględ­nij rów­nież wy­bra­ny kon­tekst.
Dlaboga, panie Lechu! Larum grają! A ty się nie zrywasz? Szabli nie chwytasz? Na koń nie siadasz? Nie ma dziś księdza Kamińskiego, który by nad trumną zbudował tak spójną narrację. Szabla została złamana, ale nie widać błysku setek nagich szabel wokół i nikt nawet nie marzy, że w najbliższym czasie czeka nas wiktoria na miarę Chocimia i Wiednia. Obawiam się że większość ludzi z mojego pokolenia i młodszych to nawet za bardzo nie kojarzy o czym tu piszę i do czego nawiązuję. Nasz Mały Rycerz śpi pod biało-czerwonym przykryciem w pałacu, który wreszcie na pewno jest Prezydenckim a nie Namiestnikowskim. Śpi w sercu kraju, który On sam nosił w sercu, a który serca dla Niego nie miał. W kraju, który dla niego był wielką wspaniałą Polską o której czytał i marzył od dziecka, a który nie chce wielkości i wspaniałości, dla którego są to pojęcia anachroniczne i niemodne. W kraju, w którym aby odnieść sukces w polityce trzeba obiecywać grillowanie i wczasy w Egipcie a nie wzywać do sprostania dawnej wielkości. W kraju karłów stojących na ramionach gigantów. Ten tekst we mnie siedzi od tragicznego sobotniego przedpołudnia. Niełatwo było go jednak zamknąć bo pojawiały się coraz to nowe myśli tak że już nawet nie wiem które moje, a które zasłyszane/przeczytane. Nieprzespane noce i świat oglądany jak przez szybę. Coraz to nowe emocje pędziły i wywracały elegancką konstrukcję ustawionych w szeregu zdań od wstępu do zakończenia. Niech więc mi będzie wolno podzielić się tymi myślami i emocjami, czy może raczej znaleźć dla nich ujście. *** Co właściwie szczególnego stało się w sobotę rano? Oczywiście katastrofa, wielka ludzka tragedia. Ale katastrofy, w których ginie wielu ludzi – taka smutna prawda – raz na jakiś czas się zdarzają. To, co sprawia że ta jest inna, szczególna i przez to wyjątkowo poruszająca to fakt, iż w jednej chwili odeszła znaczna część elita państwa z jego głową na czele. Każda śmierć jest tragedią, śmierć wielu tragedią tym większą – ale tylko teraz do tej zwyczajnej ludzkiej tragedii dokłada się dramat państwa. Wielka krwawa dziura w miejscu gdzie jeszcze niedawno było tętniące serce Rzeczpospolitej. To chyba jest to, co łączy nas w bólu i powoduje że chcemy coś zrobić – zapalić świeczkę, być pod Pałacem Prezydenckim, wywiesić flagę czy wreszcie pisać teksty takie jak ten – poczucie że nasza rzeczpospolita, res publica, nasza rzecz wspólna poniosła wielką stratę. Strata, choć bolesna w wielu wymiarach i przerażająca w swojej rozległości, ogniskuje się na jednej postaci. Tego, który swoją osobą reprezentował majestat państwa i który ślubował, iż dobro Rzeczypospolitej oraz pomyślność jej obywateli będą dla niego najwyższym nakazem. *** Pamiętam, że wybory w 2005 roku były pierwszymi wyborami w moim życiu, po których się cieszyłem – w literalnie całym życiu, nie tylko dorosłym, bo polityką interesowałem się długo przed dorosłością. Lech Kaczyński, na którego wówczas głosowałem, i w którego kampanii pracowałem, wielokrotnie później mnie zawodził. Nie, nie chodziło mi tu o różne bzdurne zarzuty które Mu stawiano. Nie chodziło mi o zupełne bzdety w rodzaju przekręcenia nazwiska piłkarza, albo wyssane z palca insynuacje np. o alkoholizmie. A już na pewno nie o to, że był niski, nieszczególnie urodziwy i do tego niewyraźnie mówił. Chodziło mi o to, że był politykiem centrum tam gdzie ja chciałem widzieć twardą prawicę. Był tylko i aż uczciwym, rzetelnym urzędnikiem – tam gdzie ja chciałem widzieć politycznego wizjonera i fightera. Niemniej wkrótce znów pracowałbym (choć pewnie z mniejszy zaangażowaniem) w kampanii i głosowałbym (choć pewnie z mniejszym entuzjazmem) na Lecha Kaczyńskiego. Mimo zawodów, jakie sprawiła mi Jego prezydentura i mimo tego, że w istocie w wielu poglądach (szczególnie na kwestie gospodarcze) byłem od Niego dość odległy. Wiele błędów Prezydenta jako polityka wynikało z zalet Lecha Kaczyńskiego jako człowieka. Bo był człowiekiem dobrym, wrażliwym, opiekuńczym i wiernym zasadom – choćby wbrew chłodnej politycznej kalkulacji. Często okazywało się że był człowiekiem po prostu za dobrym i zbyt wrażliwym jak na politykę, przypominającą często pływanie w basenie pełnym rekinów. Dawał się podpuszczać, podprowadzać, okazywał się naiwniakiem który wierzy w dane słowo albo że prawda sama się obroni. *** Ale niesprawiedliwością byłoby mówić tylko o błędach i zawodach bo przecież prezydentura ta miała również wiele sukcesów. Polityka zagraniczna, po raz pierwszy – przy wszystkich potknięciach – zorientowana na polską rację stanu. Kto wie czy za kilkadziesiąt lat, gdy zostaną otwarte archiwa, nie okaże się że to Jemu osobiście Gruzja zawdzięcza swoją niepodległość. Na pewno był co najmniej jedną z kilku osób, które najbardziej się przyczyniły do obrony tej niepodległości – a więc pośrednio i naszej. Przywracał narodowej pamięci naszych bohaterów, nieraz zapominanych i oczernianych – od powstańców warszawskich, przez „żołnierzy wyklętych” po prawdziwych bohaterów Solidarności. Przede wszystkim był głową państwa, której można było zaufać. Że nas nie zdradzi, nie sprzeda, nie ulegnie z ze strachu czy z pogoni za poklaskiem. Że będzie na miarę swoich możliwości dbał o interesy Polski i Polaków. Że może się mylić, popełniać błędy – ale zawsze pozostanie wierny prezydenckiemu ślubowaniu. Lech Kaczyński nie był prezydentem wybitnym, ale był prezydentem dobrym. Przy co najwyżej miernych prezydenturach Wałęsy i Kwaśniewskiego (o zbrodniarzu Jaruzelskim nie wspominając) – zdecydowanie najlepszym prezydentem po 1989 roku. Rzetelnym, solidnym urzędnikiem cechującym się osobistą uczciwością i patriotyzmem. *** Tym, co nadało Jego postaci rys tragicznej wielkości, była sobotnia katastrofa. Zginął wypełniając swoją publiczną misję. Zginął na posterunku. Zginął w drodze na uroczystości ku czci elity narodu zamordowanej 70 lat temu w Katyniu. Chciał spełnić obowiązek strażnika ich pamięci. Chciał budować polską wspólnotę narodową na zdrowych fundamentach. Katastrofa miała miejsce w wigilię niedzieli Bożego Miłosierdzia, w którą pięć lat wcześniej odszedł Jan Paweł II. W dokładnie tyle samo lat, miesięcy i dni od odzyskania niepodległości 4 czerwca 1989 roku – ile upłynęło między 18 listopada 1918 a 1 września 1939. Z tylu setek lotów akurat ten lot. Z tylu tysięcy dni akurat ten dzień. Z tylu milionów nieprzewidywalnych okoliczności akurat w tym miejscu i czasie zebrały się wszystkie konieczne by stało się to, co się stało, co najwyraźniej miało się stać. Trzeba cierpieć na jakiś metafizyczny autyzm żeby nie dostrzec w tym palca Bożej Opatrzności, Losu, Ducha Dziejów czy jak kto tam woli nazywać. I widać to na ulicach polskich miast, a szczególnie Warszawy, że przez ludzi przeszedł jakiś dreszcz. Jakby przypadkiem musnął ich drut, którym płynie Historia pod wysokim napięciem. *** W istocie człowieka leży, żeby spróbować zrozumieć nawet to co niepojęte. Żeby ogarnąć swoją myślą to, czego myślą ogarnąć się nie da. Żeby spróbować zobaczyć w całości obraz, który być może w całości zobaczymy dopiero z perspektywy wieków. Choć więc to zadanie nader zuchwałe i z góry skazane na niepowodzenie spróbuję i ja zajrzeć Panu Bogu przez ramię i zrozumieć do jakiej partii potrzebne mu było tak nagłe i gwałtowne zbicie karty z Małym Rycerzem. Może palec, który przydusił do ziemi prezydenckiego Tupolewa był palcem, który miał nam pogrozić: O nie, nie, nie marzcie sobie o „normalności”. Nie myślcie, że życie wam minie na płaceniu rat za domek z ogródkiem i godzinach za biurkiem na najwyższym piętrze szklanego wieżowca. Historia nigdy się nie kończy a wasza zawsze była pisana grobami i krwią. W końcu jesteście Polakami. A może chodziło o to, że Polska dążąca do wielkości, Polska wzniosłych celów i wielkich ideałów, Polska o której mówi się drżącym głosem zbielałymi z wrażenia wargami – że taka Polska zbyt nie przystaje do naszych czasów? Jest zbyt anachroniczna, niefunkcjonalna, niewygodna w robieniu interesów? Musiała więc odejść a miłosierny Bóg chcąc oszczędzić jej powolnego gnicia i erozji wśród śmiechów i szyderstw postanowił zabrać ją do siebie w jednym wybuchu? In a blaze of glory? A może wręcz przeciwnie? Może jęzory ognia liżące smoleński lasek to było zjawisko znane sejsmologom – erupcja przepowiadająca – mickiewiczowskiej lawy? Bo przecież naród nasz jak lawa, z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi… I oto powoli, powoli plugawa skorupa pęka i jęzory gorącej lawy wypływają, już je widać jak się świecą w tylu miejscach w całym kraju, a największy pod płotem Pałacu Prezydenckiego. I już, zaraz, na naszych oczach będzie wielki wybuch, który zmiecie plugawą skorupę a Rzeczpospolitą skąpie w ogniu wypalającym wszy, które ją oblazły? A może te światła to jednak ostatni błysk spadającej gwiazdy która za chwilę zgaśnie z sykiem w gnojówce małych intrygantów i geszefciarzy. W rojowisku interesików różnych Misiów, Zdzisiów i Rysiów którzy już wyciągają łapy po sukno i liczą za ile będzie można sprzedać wyrwany ochłap? Czy to piękny koniec czy piękny początek? Czy od teraz będziemy się wznosić, czy ostatecznie się pogrążmy? Czy ten smoleński lasek był naszymi Termopilami czy raczej Białą Górą? Nie wiem co się właśnie dzieje, ale dzieje się coś wielkiego. Patrzę na to z nadzieją i z trwogą, ze zgrozą i z niecierpliwością. I choć z godziny na godzinę coraz więcej zgrozy i trwogi to przecież wiemy w której kolejności umiera nadzieja. *** Komentatorzy zastanawiają się czy ta tragedia odmieni Polaków? To źle postawione pytanie. Powinno brzmieć: czy ta tragedia wywróci Polaków na drugą stroną. My nie musimy się zmieniać, nam starczy się przewrócić na drugą stronę, bo w nas od zawsze była i wielkość i małość. Bohaterstwo do szaleństwa i żenujące tchórzostwo. Postawy graniczące ze świętością i skurwysyństwo wołające o pomstę do nieba. Wnukowie zdobywców Somosierry prześcigali się w serwilizmie, a wnukowie tychże obronili Europę przed bolszewicką nawałą. Gdy jedni brali broń i szli do lasu – inni za pieniądze wskazywali drogi do ich kryjówek a po bitwie obdzierali trupy z butów. Gdy rotmistrzowi Pileckiemu na Rakowieckiej wyrywano paznokcie kapitan Jaruzelski kaligrafował kolejny raport dla Informacji Wojskowej. No więc na którą stronę my Polacy właśnie się wywracamy? Czy kierunek wskażą nam tysiące przesuwające się w kolejce na Krakowskim Przedmieściu czy tysiące pozapisywane do debilnych grup na Facebooku. Czy przyszłością naszego narodu są harcerze układający znicze pod płotem Pałacu czy młodzież krzycząca „precz z Wawelu”? Po raz kolejny mogę tylko powiedzieć że nie wiem i cieszyć się, że wprawdzie – poza kręgiem najbliższych – nie najlepiej u mnie z miłością, a i wiarą nieszczególnie hojnie zostałem obdarzony, ale choć trochę nadziei mi skapnęło. *** To jednak sprawy przyszłe które Jego nie dotyczą. On swoją misję wypełnił. A że podobno był u spowiedzi w przeddzień śmierci to pewnie jest już w znacznie lepszym miejscu. Kto wie, może gawędzi z Marszałkiem czy aby noce w krypcie nie nazbyt zimne? A może łagodnie z góry kiwa palcem i mówi: „ej uważaj Stokrotko bo po tych kilku dniach możesz z kolegami znaleźć się na krótkiej liście kogoś znacznie potężniejszego ode mnie”? Zapłakałem po tym alkoholiku, kartoflu, kaczorze, Małym Rycerzu, moim Prezydencie. Ale i troszkę mu zazdroszczę. Dla kogoś, kogo powołaniem jest polityka, trudno o lepsze życie i piękniejszy życia finał. Już odszedł dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu. Dołączył do tych o których pamięć tak zabiegał i którzy tworzyli Polskę, którą kochał. My, żywi, tego nie słyszeliśmy ale w sobotę o 8:56 w katyńskim lasku padła komenda: Panowie oficerowie, baczność! Nadchodzi Prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej!
Piosenka o Małym Powstańcu Ta pieśń o harcerzu jest, A h fis E Co oddał życie swe za Polskę Bo kochał ją… Ref: Na warszawskim bruku rozrzucone dłonie Spod hełmu widać dziecięce skronie Ten chłopiec miał dziesięć lat, To za mało, by zmienić świat Na lepsze…
„W stepie szerokim” – analiza i interpretacja piosenki Jerzego Lutowskiego (słowa) i Wojciecha Kilara (muzyka). tekst interpretacja Chwyty gitarowe I. W stepie szerokim, którego okiem a C D Nawet sokolim nie zmierzysz, a C E Wstań, unieś głowę, wsłuchaj się w słowa a d a Pieśni o małym rycerzu. a E a II. Choć mały ciałem, rębacz wspaniały Wyrósł nad pierwsze szermierze I wieki całe będą śpiewały Pieśni o małym rycerzu. III. Ty, któryś w boju, i ty, coś w znoju, I ty, co uczysz i mierzysz, Wstań, unieś głowę, wsłuchaj się w słowa Pieśni o małym rycerzu. Przygody Pana Michała „Mały rycerz” to określenie, epitet oznaczający Michała Jerzego Wołodyjowskiego, bohatera Trylogii Henryka Sienkiewicza. Jest to postać literacka i historyczna. W swoich powieściach Sienkiewicz nakreślił go jako żołnierza idealnego, złożonego niemal z samych pozytywnych cech – poza wzrostem. Wspaniały rycerz Rzeczpospolitej, wielki patriota, pułkownik oddany obronie kraju – XVII-wiek to liczne najazdy różnych wrogów na tereny Polski. Stepy szerokie to aluzja do ogromnych przestrzeni dawniej Rzeczpospolitej. Przemierzał je ów rycerz i bronił, był nazywany pierwszą szablą Rzeczpospolitej, najwybitniejszym szermierzem wszech czasów. W pierwszej strofie widzimy ogromne połacie ziemi (step), której nawet oko sokoła nie jest w stanie objąć, a jak wiadomo, sokoły maja wielokrotnie lepszy wzrok niż człowiek i inne zwierzęta. Apostrofa skierowana do odbiorców nakazuje powstanie i wysłuchanie historii tego rycerza z należnym mu szacunkiem – dlatego też i nazwa „Mały Rycerz” bywa pisana wielkimi literami. Był wspaniałym „rębaczem” – szermierzem, jego talent wyrastał ponad innych, a sława będzie się za nim unosiła przez wieki. Tak też się dzieje. Ostatnia strofa to również inwokacja skierowana do każdego odbiorcy, aby uszanował pamięć o Małym Rycerzu. Zarówno ten, kto walczy, jak i ten, kto pracuje, uczy się lub jest urzędnikiem – niech wstanie i wsłucha się w słowa pieśni. Mały rycerz miał ogromne serce do walki i miłości. Zakochiwał się szybko w pięknych kobietach. Niestety, często bez wzajemności (Anna Borzobohata, Aleksandra Billewiczówna, Krystyna Drohojowska). Interpretacja/dodatek Przygody Pana Michała (film, serial, 1969) – Wołodyjowski z żoną Jest to pieśń powstała na potrzeby serialu TVP pt. „Przygody pana Michała” (13 odcinków) w 1969 r. Został nakręcony w oparciu o powieść Henryka Sienkiewicza „Pan Wołodyjowski” przez Pawła Komorowskiego. Wielkie kreacje stworzyli w nim Tadeusz Łomnicki (Wołodyjowski) oraz Daniel Olbrychski (Azja), a także Andrzej Łapicki (Ketling), Magdalena Zawadzka (Barbara), Barbara Brylska (Krystyna) i inni. Autorami piosenki są: Jerzy Lutowski (słowa) i Wojciecha Kilara (muzyka). Jest znana również pod nazwami: „Ballada o Małym Rycerzu” i „W stepie szerokim”. Ciekawostka W 2005 reprezentacja Polski siatkarzy uznała tę piosenkę za swój hymn. Podczas wielu meczy międzynarodowych rozgrywanych w Polsce „Pieśń…” jest odgrywana lub śpiewana przez publiczność, aby podnieść zawodników na duchu i dodać im sił. Jest to szczególnie ważne, gdy zawodnikom nie układa się gra. Najbardziej popularna jest pierwsza strofa. Generalnie mówi ona o wielkości rycerza, który nie był herosem, Herkulesem, a mimo to dokonywał nadludzkich rzeczy. Stał się wzorem do naśladowania dla wielu pokoleń, symbolem obrońcy i patrioty. Również naszym sportowcom życzymy samych zwycięstw. Wiersz składa się z trzech strof po 4 wersy pisane na przemian 10 i 8-zgłoskowcem bez rymów. Wykonanie Leszka Herdegena z serialu Podczas meczu 9ThsMTj. 184 462 327 315 118 437 496 449 361

pieśń o małym rycerzu tekst